czwartek, 21 marca 2013

Zmiana obrazu w nagłówku, bo Audrey przynudzała, z całym szacunkiem - świetna i uznana postać, ale Audrey Hepburn to temat nawet bardziej wyeksploatowany niż narządy rodne Sashy Grey.

Gdzie nie zaglądnę wśród moich znajomych, tam Audrey, nawet na lodówce (!) u znajomej, na każdym profilu fejsbukowym, blogu, tumblrze szanującej się, raczkującej dopiero i samozwańczej modystki - Audrey ma swoje zasłużone miejsce, jest jakaś jej fotka, jest zdjęcie w tle - no po prostu "so many ways to show my adoration", jako swoisty manifest hasła "tak bym chciała damą być". Srsly, dziewczyny, czy to na tym polega bycie damą że sobie wstawię jakąś Audrey czy inną wyfiokowaną matronę na profilu? Albo zdjęcia w wydumanych pozach, czy w jakiejś "romantycznej" scenerii, które ma niby to wyrażać bogactwo naszego wnętrza? Ostatnio też jest po prostu wysyp fotek inspirowanych tzw. "california gurlz" umieszczających się lawinowo na tumblrach, polskie dziewczyny w naszej szarej, brudnej polskiej rzeczywistości, a jakże, adaptują tą kalifornijską modłę ubierania się i stylu bycia, która polega na wrzucenie na siebie mieszaniny stylu "wczesne hamerykańskie lata 90." + new romantic = pocięte szorty, luźne podkoszulki i najlepiej coś koronkowego, tysiąc bransoletek przyjaźni na łapkach, ew. jakieś duże złote i koczek baleriny, albo rozpuszczone włosy w nieładzie, do tego szmina w wyrazistym kolorze, krechy Kleopatry i mamy stajla, jest Ameryka w Polsce, a właściwie Kalifornia. Dlatego tak bardzo lubię, gdy jakaś znajoma wstawi normalne zdjęcie, uśmiechnięte, w spontanicznej pozie, żadna ustawka, stylizowanie się na coś, po prostu fajna fotka - to chyba nic dobrego, że mi takiego zjawiska brakuje? Znaczy się, że ludzie z mojego pokolenia i środowiska to bardziej pozerzy, niż fajne osoby. Niestety szczerze i po cichu (bo na tym blogu którego nikt nie czyta), muszę przyznać, że w większości przypadków, chyba tak jest. Dodajmy do tego motyw, że często wizerunek fejsbukowy/wirtualny (mam tu na myśli np. instagramy czy kiedyś bardziej popularne fotoblogi) jakiejś osoby to zupełnie co innego niż ta osoba w rzeczywistości, i to w sensie negatywnym. Tego to już w ogóle nie czaję, to jest duży krok w kierunku schizofrenii jak dla mnie, a na pewno jawna manifestacja tego, że nie akceptujemy siebie, swojego wyglądu i najwyraźniej jest nam z tym dobrze, mamy instagram, mamy fejsbuka, ktoś nam fotkę zlajkuje, nieważne czy odzwierciedla to co w rzeczywistości czy jest tylko swoistą "wariacją na temat"... A jak ktoś doda komentarz w stylu "nie poznałam cię", "ale się zmieniłaś", "to naprawdę Ty?" - to znaczy, że jest wredny, złośliwy i nie ma co robić. Przecież wystarczy dać lajka. Albo przewinąć stronę.

Jeśli już mowa o dziwactwach modowych to jest też model ubierania się a'la Paryżanka - kapelusze, tiule, palta, rajstopki w kropki, powyciągane swetry, czerwona szminka - jest zajawka pierwsza klasa, tylko że o ile Paryżanki noszą się lekko i swobodnie, z nonszalancją niedopodrobienia, o tyle my kopiujemy i wyglądamy w sposób tak przerysowany i kontrastujący z innymi przechodniami, że aż śmieszny. Druga sprawa: to co się nam kojarzy ze sztandarowymi fashion symbolami Paryża, to cliche w najczystszej postaci i mało która paryska elegantka w taki sposób się nosi, dlatego warto obserwować dość rozpowszechnione w internecie blogi street fashion z  ulic największych miast na świecie - i nauczyć się inspirować, a nie kopiować, bo na polskich ulicach pełno kopii, podróbek, sieciówkowych łaszków udających high fashion - FUJ. Nie lepiej zaakceptować fakt, że coś może być po prostu ładne i fajnie noszone niekoniecznie przez to, że aspiruje do miana kopii jakiegoś tam modelu torebki Hermesa dajmy na to, albo nie tylko dlatego że gdzieśtam jakieś guru modowe powiedziało, że to jest zajebiste i tak się macie nosić. Alexander Wang z Zary, Marni z River Island, pytanie tylko kogo chcemy oszukać i czy warto? Można fajnie wyglądać bez zadęcia na noszenie się w stylu prosto z wybiegów. Jeszcze ta rozbrajająca satysfakcja z którą niektóre modystki prezentują swoje zdobycze "Patrz wygląda jak Chloe, a w Zarze kupiłam, na przecenie, hehe" - witki opadają. Niby towarzyszy temu wszystkiemu motto "fashion my passion", ale dlaczego tak wiele z tych pasjonatek nie łapie what's the point?


2 komentarze:

  1. Ktoś może pomyśleć "Co za pretensjonalny post! Niech każdy ubiera się, jak chce", ale ja w sumie podpisuję się pod tą diagnozą - niektóre obrazy codzienności związane z dziewczynami/studentkami (np. te związane z przestylizowaniem, próbą mimikry, kopiowaniem kopii, udawaniem, że jest się na wybiegu, podczas gdy idzie się korytarzem centrum handlowego albo z kubkiem Starbucksa) mnie zasmucają. Jest mało dziewczęco, jest sztucznie (w złym znaczeniu tego słowa). Dużo symulakrów. Dobry odbiór świata.

    PS Dobrze, że dajesz odpocząć wyeksploatowanej do granic możliwości Audrey.

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, no i Patryku jak tu Cie nie lubić jak tak fajnie mnie rozumiesz? Pjona!

    OdpowiedzUsuń